Dla nich związek jest jak wyrafinowana potrawa. Żeby miała niepowtarzalny smak, trzeba ją długo przygotowywać.
Dorota Kolak
Na trzecim roku studiów pojechałam do Kielc odwiedzić ówczesnego chłopaka. Był bardzo zapracowany, więc poprosił kolegę, żeby się mną zajął. No i kolega zajmuje się mną... do dziś.
Pamiętam pierwsze wrażenie, kiedy go zobaczyłam: jego niewiarygodnie błękitne oczy. Oboje studiowaliśmy wtedy aktorstwo - Igor w Łodzi, ja w Krakowie. Pisaliśmy do siebie listy, mam je do dzisiaj. Przychodziły kilka razy w tygodniu, czasem po dwa naraz, bo jeden wysyłał rano, a drugi wieczorem.
Igor należy do mężczyzn, którzy potrafią wyrażać uczucia, zawsze dobrze nam się rozmawiało. Nie wiem dlaczego, ale nigdy nie miałam przyjaciółek. Wystarczała mi siostra. Na randki też nie biegałam, wolałam skupić się na pracy. To, że w moim życiu pojawiła się osoba, która miała ten sam zawód i mnie wspierała, było szalenie ważne. Od początku łączyła nas przyjaźń, bez niej nie wyobrażam sobie związku.
Pochodzę z tradycyjnego krakowskiego domu, więc w szkole teatralnej usłyszałam, że jestem zbytnio ułożona, banalna, że brakuje mi szaleństwa i fantazji. Przeżyłam szok, pojawiły się frustracje, obawy, że nie sprostam aktorskim wyzwaniom. Pamiętam, że w tamtym czasie miałam w sobie sporo lęku, świat nie wydawał mi się bezpieczny i przyjazny. Szkoła okazała się potężną dawką samowiedzy. Skupiłam się na sobie, na pokonywaniu własnych ograniczeń. A to, czego się dowiadywałam, nie zawsze było przyjemne.
Igor, tak bardzo otwarty i opiekuńczy, miał na mnie zbawienny wpływ. Po szkole chciałam uciec z Krakowa spod rodzinnych skrzydeł. W 1980 roku Romana Próchnicka objęła dyrekcję teatru w Kaliszu i zaprosiła nas oboje do współpracy. To było to, na co czekałam. Pojechaliśmy, ale wcześniej się pobraliśmy. Wtedy jeszcze nie wyobrażałam sobie, że można tak po prostu mieszkać razem.
Przed samym ślubem naprawdę się denerwowałam. Nasze rodziny miały się pierwszy raz spotkać. Bardzo się przejmowałam, czy się dogadają, czy przy stole nie zapadnie krępująca cisza, czułam się za wszystko odpowiedzialna. Na szczęście poszło gładko. Rodziny się polubiły, zwłaszcza nasze mamy. "Dziękuję ci za syna", "Dziękuję ci za córkę", mówią do siebie przy każdej okazji już od ponad trzydziestu lat.
Ślub był skromny - niezbyt dużo ludzi, potem domowa impreza. Kupiłam jedwabną sukienkę w ręcznie malowane kwiaty, wyglądała zjawiskowo. Parę lat później, gdy zabrakło pieniędzy, sprzedałam ją, czego mój mąż nie może mi do dziś darować. "Nie umieraliśmy z głodu", powtarza, ale widocznie było ciężko, skoro uznałam, że trzeba tak zrobić. Bezpośrednio po ślubie, gdy zamieszkaliśmy razem w służbowym mieszkaniu, zdaliśmy prawdziwy egzamin z życia. Wcześniej znaliśmy się z pociągów, kawiarni oraz hucznych bankietów. Teraz musieliśmy się dotrzeć, na szczęście bardzo dużo pracowaliśmy.
Było różnie: czasem fajnie, czasem gorzej. Ale przetrwaliśmy wszystkie burze, choć niekiedy emocje sięgały zenitu. Kłóciliśmy się jak włoska rodzina. To mój mąż zwykle pierwszy gasił ogień i wyciągał rękę do zgody. Raz podczas straszliwej awantury wyszedł do kuchni i wrócił z nożem: "Masz, proszę, zabij mnie", wysyczał teatralnym szeptem. Roześmiałam się i cała złość uleciała. Myślę, że Igor mnie sobie wychował. Stałam się mniej pryncypialna i krytyczna, nauczyłam się przyznawać do winy. Wcześniej tego nie umiałam i szłam w zaparte.
Bardzo dużo od siebie wymagałam, bo tak zostałam wychowana. Dość surowo, bez pobłażania sobie. W moim domu obowiązywały zasady i nie przyszło mi nawet do głowy, by je łamać albo się przeciwko nim buntować. Długo uważałam je za jedyne słuszne. Na przykład gdy umawiałam się, że wrócę do domu punktualnie, to, choćby nie wiem co, musiałam być o wyznaczonej porze. W końcu zrozumiałam, że w życiu warto czasem wyluzować, złapać dystans do siebie. Charaktery z moim mężem mamy zupełnie różne. Trafił mi się facet nieprzewidywalny, z niewiarygodnym poczuciem humoru, z pomysłami, które przychodzą mu do głowy w takim tempie, że nie nadążam. Fascynuje mnie to, pociąga, a niekiedy denerwuje.
Igor jest duszą towarzystwa, kiedy się dobrze bawi i wypije trochę wina, zdarza się, że ma potrzebę wchodzenia gdzieś wysoko. Ściągałam go już z różnych dachów, drzew, masztów, pomników... Wygląda na to, że w naszym związku to ja jestem od sprowadzania na ziemię. Po stanie wojennym oboje dostaliśmy pracę w gdańskim teatrze Wybrzeże. Igor kochał to miejsce. Pochodzi z aktorskiej rodziny, tu występowali jego rodzice (Sabina Mielczarek i Stanisław Michalski - przyp. red.). Chyba zawsze tęsknił za ojcem, bez którego się wychowywał, i chciał w ten sposób połączyć poszarpane wątki swojego życia. Od tamtej pory mieszkamy w Trójmieście.
Córka Kasia dołączyła do klanu, też jest aktorką, tyle że we Wrocławiu, w Teatrze Współczesnym. Nasza historia zatoczyła koło, bo znów dzieli nas odległość i musimy do siebie dojeżdżać. Igor jest dyrektorem Teatru im. Wojciecha Bogusławskiego w Kaliszu, ja gram na scenach w Gdańsku i Warszawie, a także w serialu "Przepis na życie". Wbrew stereotypom odkąd skończyłam pięćdziesiąt lat, posypały się propozycje. Moje sprawy zawodowe nabrały tempa, mamy teraz z Igorem mniej czasu dla siebie.
Żyjemy w rozjazdach, na walizkach, spotykamy się w różnych miastach i hotelach. Staramy się dostrzegać dobre strony tej sytuacji. Oboje kochamy swój zawód, cieszymy się, że możemy robić to, co wybraliśmy. Znowu tęsknimy za sobą. Gdy nie da się inaczej, godzinami rozmawiamy przez telefon. Tak sobie myślę, że najgorsze, co w życiu mogłoby nas spotkać, to samotność.
-----
Dorota Kolak - aktorka, ma 55 lat. Widzowie serialu "Przepis na życie" pokochali ją za rolę Ireny, mamy głównej bohaterki. Występuje też w "Barwach szczęścia", grała w "Pensjonacie pod Różą", "Radiu Romans". Można ją zobaczyć m.in. na deskach warszawskiego teatru Polonia ("Seks dla opornych", reż. Krystyna Janda) oraz gdańskiego teatru Wybrzeże ("Zmierzch bogów", reż. Grzegorz Wiśniewski), z którym jest związana od 30 lat. Prowadzi zajęcia z aktorstwa i plastyki ruchu w Akademii Muzycznej w Gdańsku. Od 32 lat żona aktora Igora Michalskiego. Mama Katarzyny Michalskiej, również aktorki.
Igor Michalski
Dorota zaistniała w moim życiu, zanim jeszcze ją spotkałem. Jechałem do Krakowa na Festiwal Szkół Teatralnych i reżyser Robert Gliński powiedział, że będzie tam świetna dziewczyna, młoda aktorka Dorota Kolak. Prosił, bym ją pozdrowił. Szukałem jej w tym Krakowie, ale poznałem przy innej okazji. Pamiętam nasze pierwsze spotkanie - miała sukienkę w groszki, poszliśmy na piwo. Wszystko mi się w niej podobało, chciałem być z nią jak najczęściej.
Studiowałem wtedy w szkole teatralnej w Łodzi i potrafiłem wieczorem po zajęciach pojechać autostopem do Krakowa, tylko po to, żeby pobyć z nią parę godzin i wrócić. Zresztą do dziś tak jest, że tęsknię za jej obecnością, gdy nie widzimy się dłużej. Wówczas, na początku znajomości, w oczach Doroty uchodziłem za lekkoducha. Żyłem chwilą, nie zastanawiałem się, czy będziemy mieli z czego żyć, gdzie mieszkać. Wierzyłem, że wszystko samo się ułoży. Nie dziwię się, że obawiała się tego związku. Długo się opierała, była zamknięta, niedostępna, skryta.
Oświadczyłem się tradycyjnie "pod Adasiem", to znaczy przed pomnikiem Adama Mickiewicza w Krakowie. Wręczyłem jej pierścionek z czterema granacikami, który mama przywiozła wcześniej z Bułgarii. Zostałem przyjęty. Wielkie wrażenie zrobił na mnie rodzinny dom Doroty. Krakowska kamienica przy ulicy Sławkowskiej. Stół, przy którym gromadziła się cała rodzina, atmosfera spokoju i stabilizacji. Sam tego nie zaznałem.
Wychowywałem się w domu kobiet, może dlatego rozumiem kobiecą wrażliwość. W los mojej rodziny wplątała się historia. Pradziadek zmarł na gangrenę po tym, jak obciął sobie palec, żeby nie trafić do carskiego wojska. Miał 21 lat. Prababcia została wdową z córką, nigdy ponownie nie wyszła za mąż. To samo babcia - jej mąż zmarł w wieku 39 lat. Została sama i ciężko pracowała, by utrzymać rodzinę. Jej córka, a moja mama, też nie miała lekko. Pierwsze dziecko urodziła w czasie wojny, gdy miała 16 lat, drugie dwa lata później, ja pojawiłem się na świecie w 1957 roku w Sopocie. Prowadziła wędrowne życie aktorki, a ja przenosiłem się razem z nią, często zmieniałem szkoły. Byłem dzieckiem podwórka. A potem aktorem fruwającym w obłokach.
Dorota przywołała mnie do porządku. Wprowadziła ład w moje życie. Zawsze fascynowała mnie jej dziecięca wiara w to, że wszystko da się poukładać. Od razu też zaprzyjaźniła się z moją mamą. Okazało się, że mają ze sobą świetny kontakt. Ale dopiero niedawno odkryłem, że między nimi jest także podobieństwo fizyczne. W teatrze w Kaliszu, gdzie pracuję, powiesiłem na ścianie rysunek z "Głosu Szczecińskiego" z 1952 roku przedstawiający mamę w młodości i zdjęcie Doroty, obie z profilu. Ludzie, którzy do mnie przychodzą, myślą, że to ta sama osoba.
Dorota nauczyła mnie odpowiedzialności. Sama może oduczyła się jej trochę. Kiedyś brała wszystko na siebie, teraz pogodziła się z tym, że rzeczy potrafią biec swoim trybem. Gdy urodziła się nasza córka Kasia, nie miałem żadnego problemu z tym, żeby zajmować się dzieckiem. Nie chciałem, by wyręczały nas ciocie czy opiekunki. To był mój wybór. Chciałem móc kiedyś spojrzeć córce w oczy i powiedzieć: "Zrobiłem wszystko, co mogłem, żeby twoje dzieciństwo było szczęśliwe".
Dużo rozmawialiśmy z Dorotą o tym, co ważne w wychowaniu dziecka. Marzyliśmy, żeby córka została lekarzem, najlepiej weterynarzem, ale wybrała aktorstwo. W domu właściwie rozmawiało się tylko o teatrze. To nieuniknione w takiej rodzinie. Moi rodzice - aktorzy, tata Doroty - kierownik techniczny w Starym Teatrze w Krakowie, siostra Doroty, Beata - aktorka, mąż mojej siostry Jacek Mikołajczak - aktor, mój brat Jurek - aktor.
Dorota wszystko robi z energią i pasją, potrafi zarażać entuzjazmem i pewnie dlatego ma świetny kontakt z młodzieżą. Dla mnie jest piękna - i w życiu, i na scenie. Mówię jej o tym często, ale mi nie dowierza. Jej zdaniem jestem nieobiektywny, chwalę, bo kocham. Zawsze dużo grała, miała więcej propozycji zawodowych niż ja, ale nie cierpiałem z tego powodu. Nie opuściłem żadnej premiery z jej udziałem. Dorota też była na wszystkich moich. Lubimy rozmawiać o sztuce, nawet się spierać.
Tylko parę razy graliśmy razem w spektaklach, choć latami pracowaliśmy w tych samych teatrach. Praca niewątpliwie nas zbliża, chociaż akurat w tym momencie także oddala - geograficznie. Od sześciu lat jesteśmy w podróży. Zostałem dyrektorem teatru w Kaliszu, a także Kaliskich Spotkań Teatralnych - Festiwalu Sztuki Aktorskiej, co sprawia, że dużo jeżdżę po Polsce, oglądając spektakle. Dorota gra w Gdańsku i Warszawie. Wciąż jesteśmy w rozjazdach. Gdy udaje się nam spotkać, mamy święto. Idziemy na kolację albo na dobrą kawę. Cieszymy się, jakbyśmy byli na randce.
Dzięki temu wędrowaniu uniknęliśmy rutyny. Nie jest tak, że od początku wiemy, jak żyć, wszyscy się tego uczymy. Przecież Dorota setki razy mogła mnie już zostawić, a tego nie zrobiła. Ja też zawsze czułem, że warto z nią żyć. Szkoda czasu na wojny czy ciche dni. Udany związek jest jak wyrafinowana potrawa, którą przygotowuje się długo i starannie, komponując jej wyborny smak. Przerwą w tym ciągłym podróżowaniu są nasze pobyty na Kaszubach. Aktorzy, przez to, że tworzą rolę z nieuchwytnej materii ducha, potrzebują w życiu czegoś konkretnego, wymiernego.
My od dwudziestu lat remontujemy dom nad jeziorem Wdzydze. Tam są cudowni ludzie, przyjaciele, z którymi kochamy się spotykać. Tam przekonujemy się, że miłość i przyjaźń są nierozerwalne. Cieszymy się każdą chwilą. Najbardziej lubimy pływać. To nic, że czas płynie z nami. Wiemy, że nam sprzyja.
------
Igor Michalski - aktor i reżyser teatralny, ma 55 lat. Od 2007 roku dyrektor Teatru im. Wojciecha Bogusławskiego w Kaliszu i Kaliskich Spotkań Teatralnych - Festiwalu Sztuki Aktorskiej. Podobnie jak rodzice występował w teatrze Wybrzeże w Gdańsku. Zagrał m.in. w serialu "Radio Romans" oraz filmach "Drugi brzeg" Magdaleny Łazarkiewicz i "Wróżby kumaka" Roberta Glińskiego. Z okazji 30-lecia pracy artystycznej został nagrodzony srebrnym medalem Zasłużony Kulturze Gloria Artis.
Magda Rozmarynowska
PANI 5/2012