Musiała zostać aktorką. Bo skoro już jej prababki udzielały się artystycznie, nie mogło być inaczej. Choć od kilkudziesięciu lat z wielkim sukcesami występuje w teatrze, szerszą popularność przyniosły jej dopiero role w serialach. Dorota Kolak, czyli Irena, matka głównej bohaterki „Przepisu na życie” żyje chwilą, imponuje energią i zaraża pogodą ducha.
Zawód artystyczny to w pani rodzinie tradycja dziedziczona z pokolenia na pokolenie…
Tak, to już chyba piąte lub szóste artystyczne pokolenie. Zaczęło się prababek, które w XIX wieku założyły jedną z pierwszych damskich orkiestr. Nawet mam gdzieś w domu ich zdjęcia.
Niesamowita historia. Czy ta orkiestra miała jakąś nazwę?
Pewnie miała, ale nawet moja mama tego nie pamięta. Wiem, że były to siostry, siostry Siadkówny, a było ich chyba sześć. Pochodziły z Tarnowa. Zarabiały, grając na spacerowych statkach. Mama opowiadała, że pływały nawet po Newie, przygrywając, między innymi, białogwardzistom.
Początek niezwykły. Co było potem?
Potem była babcia, która była taperem, czyli grała w kinie na pianinie, robiąc na żywo podkład muzyczny do niemych filmów. Miałam też dziadków, którzy szyli kostiumy teatralne. Kolejne pokolenie to mój tata, który pracował w krakowskim Starym Teatrze i Teatrze Bagatela jako kierownik techniczny.
A potem pani…
… a także moja siostra, mój mąż, teściowie, szwagrowie – wszyscy jesteśmy aktorami. I w końcu - ostatnie pokolenie to moja córka, która jest aktorką Teatru Współczesnego we Wrocławiu. Kurczę, nieźle (śmiech).
Pani mąż powiedział nawet kiedyś, że gdyby wasza córka nie została aktorką, to strasznie byście się z nią nudzili.
(śmiech) Naprawdę tak powiedział? No tak, bo ta energia, która się uwalnia podczas naszych trójkowych spotkań, kiedy gadamy o teatrze, o filmie, o tym, co widzieliśmy i co robimy, jest na takim poziomie, że gdyby była inżynierem elektronikiem, pewnie byłoby spokojniej. Na pewno się razem nie nudzimy.
Dzieciństwo spędziła pani za kulisami?
Tata niezbyt często zabierał mnie za kulisy teatru, natomiast oglądałam wszystkie przedstawienia jako widz. Teatr Bagatela miał wtedy ofertę głównie dla dzieci i młodzieży. Pamiętam, że bardzo wszystko przeżywałam. Było takie przedstawienie „Chata wuja Toma”, a w nim scena, kiedy wuj Tom ucieka. Podczas przerwy okazało się, że trzeba mnie szybko zawieźć do domu, ponieważ z emocji dostałam gorączki.
Czy pochodząc z rodziny z takim tradycjami myślała pani w ogóle o jakimkolwiek innym zawodzie?
Nie, nie myślałam, aktorstwo to było moje marzenie.
Chociaż mało brakowało, by to marzenie legło w gruzach.
Problemem było „r”, którego nie wymawiałam prawidłowo. Miałam tak zwane „r” tylnojęzykowe (tu pani Dorota prezentuje piękne francuskie „r” – przyp.red.). No i kiedy zjawiłam się w poradni szkoły teatralnej, to pani profesor Kruszewska uśmiechnęła się ciepło i powiedziała: „Dziecko, ty może sobie konferansjerkę prowadź, ale aktorką to ty nie będziesz.” Załamałam się wtedy, ale postanowiłam się tego „r” nauczyć.
Ile miała pani na to czasu?
Rok. To była bardzo ciężka praca non stop. Najtrudniejsze było to, że musiałam się nauczyć wymawiania tej nowej zgłoski nawet wtedy, kiedy byłam zestresowana, na przykład podczas odpowiedzi w szkole. Na szczęście pedagodzy byli dla mnie bardzo tore...torela… tolerancyjni (śmiech), no właśnie - to jest moje stare „r”, kiedy o nim opowiadam, to wraca... Przez cały rok uczyłam się i ćwiczyłam, aż się udało. Dostałam się do szkoły teatralnej.
Od wielu lat mieszka pani w Gdańsku. Jak to się stało, że rodowita krakowianka znalazła się nad morzem?
Ukończyłam studia z wyróżnieniem. Dostałam tak zwany czerwony dyplom i pomyślałam sobie, że jest to tak zobowiązujące, że naprawdę trzeba zwiewać. Wiedziałam, że muszę wyjechać z Krakowa i spróbować sama, o własnych siłach, bez żadnych podpórek z czasów studiów. Wyjechaliśmy więc z mężem do Kalisza. Graliśmy w tamtejszym teatrze.
A co zawiodło was na wybrzeże?
Mój mąż urodził się w Sopocie i zawsze chciał tu wrócić. Jego marzeniem było znaleźć się na deskach teatru, gdzie grali jego rodzice. Pomyślałam sobie: „Dobrze, im dalej od Krakowa, tym lepiej, pojedźmy na trochę”. No i to „na trochę” trwa ponad trzydzieści lat.
Czy po tylu latach w Gdańsku, czuje się pani bardziej gdańszczanką czy krakowianką?
Sama sobie zadaję to pytanie. Najlepszym dla mnie miernikiem, jest to, co czuję wracając do miasta. Kiedy dojeżdżam pociągiem do Krakowa, stoję sobie często przy oknie i kiedy widzę wieżę któregoś z kościołów, ogarnia mnie takie wzruszenie, że aż mi gardło ściska. Natomiast, przy całej mojej miłości do Gdańska, jak widzę tamte wieże, to się cieszę, że jestem w domu, ale nic mnie w gardle nie ściska. W Gdańsku jest mój dom, ale serce - w Krakowie.
W Krakowie mieszkała pani w samym centrum. Przypadkiem wróciła pani na swoje podwórko podczas realizacji filmu „Vinci”…
To było dla mnie szalenie zabawne. Mieliśmy taką scenę, w której moja bohaterka, bogata Amerykanka wychodzi z Grand Hotelu, tuż obok mojej kamienicy. Byłam pięknie ubrana i wsiadałam do wielkiej, białej limuzyny. Nie uprzedziłam o tym rodziców, bo nie wiedziałam, że będziemy grać w tym miejscu. I podczas kolejnych dubli myślałam tylko: „Mój boże, jak tata wyjdzie z bramy i zobaczy, jak jego córeczka z tego Grand Hotelu zasuwa do limuzyny, to stanie osłupiały” (śmiech). Tak się nie stało, ale to było śmieszne przeżycie.
Jest pani głównie aktorką teatralną, ma pani też na swoim koncie kilka wybitnych ról filmowych. Dlaczego zdecydowała się pani na udział w serialach?
Ja przede wszystkim bardzo lubię pracować z kamerą, bo mi to daje niewiarygodną satysfakcję. A w serialach zawsze starannie wybierałam role, aby były zróżnicowane i ciekawe. Raz była to krawcowa, raz alkoholiczka…
W „Przepisie na życie” gra pani Irenę. To też nie jest stereotypowa postać, niby babcia, ale inna niż wszystkie…
Nie jest stereotypowa i za to dziękuję Agnieszce Pilaszewskiej (scenarzystka serialu – przyp.red.). Bo co by nie powiedzieć, babcie, które oglądamy w naszych serialach to są przeważnie takie babcie „babciowe”, odpowiadające naszym wyobrażeniom o ciepłych paniach, utulających wnuki. Natomiast Agnieszka, tworząc tę postać, odważyła się nawet napisać o seksualności pięćdziesięciolatków. O tym, że ludzie w tym wieku też chcą być atrakcyjni i chcą czegoś od życia. Pięćdziesiątparę lat to nie jest kompletna emerytura. Ciągle to podkreślam, bo to jest dla mnie bardzo ważne.
Skoro już jesteśmy przy uczuciach Ireny: proszę zdradzić, czy ten wątek jeszcze się rozwinie?
Nie mogę odpowiedzieć na to pytanie, bo Agnieszka wciąż nad tym pracuje. Bardzo bym chciała, aby odważyła się na opowieść o pięćdziesięcioparoletniej kobiecie, która ma nadzieję na miłość i która tę miłość znajduje. Tak sobie marzę, ale czy tak będzie? Nie wiem. Chciałabym, żeby ten serial to nie była tylko opowieść o młodych ludziach i ich miłości, ale też o miłości trochę starszych.
Pani bohaterka jest osobą dość nerwową i mocno apodyktyczną…
Bo w Irenie jest bardzo silny pierwiastek męski. Ona jest rozdarta między męskością, kiedy mówi: „Sama sobie poradzę z życiem, nikt mi nie jest potrzebny”, a taką miękkością, która się w niej od czasu do czasu pojawia. Ta męskość to jest rodzaj ochrony przed światem, żeby jej nie zranił w tej samotności.
Czy w życiu prywatnym też jest pani tak apodyktyczna jak Irena?
Zdarzało się, ale myślę, że z wiekiem łagodnieję (śmiech). Bardziej sobie teraz cenię rozwijanie pierwiastka kobiecego niż męskiego.
Tak jak Irena, ma pani dorosłą córkę. Czy, podobnie jak ona, była pani mamą nadopiekuńczą?
Nadopiekuńczą z całą pewnością nie, ale myślę, że byłam apodyktyczna i próbowałam trochę urządzać życie swojej córce. Natomiast Kasia dosyć szybko mnie z tego wyleczyła i jasno określiła, jaki jest zakres mojego wtrącania się do jej życia (śmiech).
Irena ma swoje zainteresowania i wesołą „paczkę” znajomych. Czy tak wyobrażałaby sobie pani swoją emeryturę?
Z całą pewnością wyobrażałabym ją sobie z przyjaciółmi i z żywym zainteresowaniem światem. Do tego kino, wyjazdy, ale nie za dalekie, bo ja nie za bardzo lubię latać samolotami. No i powinien być ktoś, z kim można by było pogadać o tym, co się widziało i pójść się pogapić na zachód słońca. Na pewno nie chciałabym być babcią domową, taką z drutami (śmiech).
Dużą rolę w „Przepisie na życie” odgrywa gotowanie. Lubi pani gotować?
Nie. Tu jest kiepska sytuacja, ponieważ jakoś nie bardzo mam talent w tej dziedzinie. Jak mówi mój mąż: „Choćbyśmy ci dali nie wiadomo jakie produkty, to tobie i tak wyjdzie sałatka jarzynowa” (śmiech).
Podczas realizacji zdjęć do serialu, potrawy powstają naprawdę. Czy smakują równie dobrze jak wyglądają?
Oczywiście, to są różne pyszne rzeczy. A wie pani, co ja wtedy robię? Biorę karteczkę i zapisuję dokładnie przepis. Po czym noszę tę karteczkę jakiś czas, kładę ją w Gdańsku na stoliczku i ona tam tak leży, leży, leży i jak już się wyleży, a ja oczywiście nie zrobię tego, co tam jest zapisane, to ją wyrzucam (śmiech).
Słyszałam, że uwielbia pani kupować, zwłaszcza ubrania…
To prawda. Mam do tego słabość i odpoczywam przy kupowaniu ciuchów, tylko… nie umiem tego robić. Zawsze wchodzę do sklepu z absolutnym postanowieniem, że kupię coś kolorowego i wychodzę w czarnej sukience (śmiech). I tak jest od lat. Kiedyś z tym walczyłam, ale w tej chwili już przestałam. Widocznie mam chodzić ubrana na czarno. Czasem zdarza się coś brązowego albo granatowego i to jest już szczyt mojego ubraniowego szaleństwa (śmiech).
Żyje pani bardzo intensywnie, niemal w biegu, między domem w Gdańsku, spektaklami i zdjęciami do seriali w innych miastach. Odpowiada pani takie tempo?
Tak, ta ciągła mobilizacja do pracy, którą lubię, jest fantastyczna. Ja jestem, jak pewnie większość kolegów aktorów, jak akumulator. My się ładujemy, kiedy pracujemy, a kiedy przestajemy pracować, to się rozładowujemy. I ja rzeczywiście tak mam: im wyższe obroty, tym więcej energii. Oczywiście od czasu do czasu muszę odpocząć, bo granie czasami mnie męczy… ale zawsze cieszy.
Spotkałam się w takim stwierdzeniem, że w zawodzie aktora, oprócz talentu i ciężkiej pracy, potrzebne jest szczęście. Pani go chyba nigdy nie brakowało…
Im dłużej żyję i oglądam świat aktorski i losy moich kolegów, to myślę sobie, że trzeba odwrócić kolejność: najpierw trzeba mieć dużo szczęścia, a potem ciężko pracować i mieć talent. Bo cóż z tego, że będziemy bardzo utalentowani i będziemy ciężko pracować, jeżeli braknie nam szczęścia, by móc to gdzieś pokazać. Mi szczęścia do tej pory nie zabrakło, wierzę, że mój anioł teatralny wciąż się mną opiekuje i cały czas bardzo ciężko na to pracuje.
Jaki jest pani przepis na życie?
Trzeba ciągle pamiętać o tym, że życie jest tak niewiarygodnie kruche, że czasem od tego, by przestać być dzielą nas sekundy. Dlatego cieszę się od rana. Czasem jestem zmęczona, czasem mi się nie chce, ale cieszę się. Poza tym, lubię ludzi. Bo generalnie ludzie są fajni.
Rozmawiała Marta Fujak (iTVN)
Dorota Kolak – aktorka teatralna i filmowa, pedagog, absolwentka PWST w Krakowie. Od 30 lat związana z Teatrem Wybrzeże w Gdańsku, gdzie stworzyła kilkadziesiąt wybitnych kreacji teatralnych. Laureatka wielu odznaczeń (m.in. Srebrny Krzyż Zasługi, Zasłużony Kulturze Gloria Artis) oraz nagród aktorskich i filmowych (m.in. za rolę w filmie „Jestem twój”). Szerszą popularność zdobyła dzięki rolom w serialach: „Radio Romans”, „Pensjonat pod różą”, „Barwy Szczęścia”. Widzom iTVN znana dzięki roli Ireny, matki głównej bohaterki w serialu „Przepis na życie”. Prywatnie jest żoną Igora Michalskiego (aktor i reżyser, dyrektor Teatru im. Wojciecha Bogusławskiego w Kaliszu) i matką aktorki Katarzyny Z. Michalskiej.
Do oglądania nowych odcinków serialu „Przepis na życie” na antenie iTVN zapraszamy od 8 marca w czwartki o godzinie 21.00 (CET-Berlin, Paryż).
Materiały iTVN |